poniedziałek, 13 maja 2013

28.Clay

O cholera.
- Wstawaj.
Co się dzieje?
- Wstawaj - słyszę znowu.
Otwieram oczy, siadam.
- Nie jestem już taki cierpliwy jak kiedyś, Clay.
Rozglądam się.
- Eh, rusz tyłek! - warknięcie.
Czuję jak ktoś mnie chwyta za kołnierz i szarpie. Wstaję i odwracam się.
I nie dowierzam.
- Richard?!
- Aleś ty głupi, Clay.
- Co ty tu robisz?
- Umarłem - prychnięcie.
Śmieję się cicho.
- Przepraszam. Całkowicie zapomniałem... - rozglądam się - Tak w ogóle, czemu tutaj leżę?
- Huh - Richard pociera brodę - Musiałeś być zmęczony ostatnią misją. Ale wspaniale wyszła, wiesz? Nieźle sobie poradziłeś - klepie mnie po ramieniu.
Uśmiecham się szeroko. Richard był dla mnie jak ojciec. Cieszyłem się, kiedy mnie chwalił.
- No, idziemy - popycha mnie lekko - czas złożyć raport.
- Jasne - przytakuję i doganiam Richarda. Zawsze mnie dziwiło, jak szybko on potrafi iść.

Zatrzymujemy się przy wielkiej, kunsztownie wykonanej bramie. Kiedy tu trafiłem po raz pierwszy, zawsze się nią zachwycałem i dziwiłem, jak pomimo upływającego czasu się nie starzeje - klejnoty na niej zawsze błyszczały równie jasno, a zamki działały bez przeszkód. Później wszystko wytłumaczył mi Richard - w Niebie czas nigdy nie upływa.
Stoimy chwilę przed bramą. Spoglądam na przyjaciela.
- Dlaczego stoimy?
Milczenie.
- Richard?
- Clay - kładzie mi rękę na ramieniu. - Posłuchaj, jesteś moim przyjacielem. Nigdy nie chciałem, żeby coś ci się stało. Uwierz mi. Nigdy. Przysięgałem, że będę cię chronić... - Głos mu się załamuje - Wybacz mi, Clay.
- Ri...chard... o czym ty mówisz?
Odwraca się. Brama się otwiera. Czuję strach, jednak nie mam pojęcia dlaczego.
Jasne światło okala moją twarz. Mrużę oczy.
Widzę Sąd Najwyższy.

sobota, 11 maja 2013

27. Phoebe

Sparaliżowana i głupia.
Bo taka właśnie byłam.
Nie potrafiłam niczego z siebie wydusić. Nie mogłam krzyknąć ani wyszeptać jego imienia. Nie potrafiłam widzieć i myśleć.
Upadam
Ktoś zawołał moje imię i mnie złapał za ramiona.
Co się ze mną działo i gdzie ja jestem?
Otworzyłam oczy.
Łąka?
Głęboki wdech. Tak, z pewnością łąka za miastem. Z oddali słyszę słabo szum samochodów.
Pięknie tu. Zachód słońca, wysoka trawa, świeże powietrze, samochód i płaczący chłopak siedzący na masce...
Płaczący.
Yoshiyo...
Clay.

- NIE! - krzyknęłam głośno. Yoshiyo poderwał się z miejsca, zaskoczony. Błyskawicznie otarł łzy z oczu.
- Phoebe...
- NIE! MUSIMY GO URATOWAĆ!
- Phoebe...
- RATUJMY GO! - krzyknęłam - RATUJMY! MUSIMY COŚ ZROBIĆ... - głos mi się załamał - proszę... Yoshiyo...
Znowu osunęłam się na nogi. W przypływie emocji nawet nie zauważyłam, kiedy wstałam. Teraz czułam się bezradna. Poczułam łzy na policzkach. Mimowolnie zaczęłam się trząść.
- Phoebe... - powtórzył Yoshiyo i niepewnie do mnie podszedł. Usiadł obok mnie i przytulił.
Ciepło.
- Proszę...
- Już już... Wypłacz się... - pocieszał mnie Japończyk.
- Nie... Yoshi... - w odpowiedzi tylko głaskał mnie po włosach.
Mijały minuty i łzy. Słońce zaszło, na niebie pojawiały się gwiazdy. Łzy mijały dalej.
- Yoshiyo - odezwałam się nagle - wstańmy.
Spojrzał na mnie, kiwnął głową i podał rękę. Westchnął, znów na mnie spojrzał i czekał.
- Zróbmy coś. Musimy mu pomóc, Yoshiyo.
- Nic nie zrobimy.
- Musimy - trwałam przy swoim.
- Nie wiemy, gdzie jest.
- Więc go poszukajmy.
- Jak sobie to wyobrażasz?
Zamilkłam. Byłam pewna siebie, lecz w tej chwili bezradność brała górę.
- Przecież musi być jakiś sposób - mruknęłam w końcu.
Prychnął.
Cisza.
- Podziwiam cię - usłyszałam nagle.
- Co?
- Podziwiam cię, Phoebe.
- Dlaczego?
- Bo jesteś silna i się nie poddajesz.
- Przecież jesteś taki sam, Yoshi.
- Kiedy ja straciłem narzeczoną, rozpaczałem przez wiele tygodni, miesięcy... A ty... W kilka godzin tak... - jąkał się - Jesteś silna - powiedział twardo w końcu.
- Yoshiyo...
- Co?
- Dziękuję.